Mam wrażenie, że Rafał Trzaskowski znalazł się na granicy „załamania nerwowego”. Długotrwały stres, traumatyczna „debata”, poczucie „wyższości” i „osaczenia” przez „plankton”, wpadki językowe, memy i śmieszność, „monologi” na zamkniętych, sztucznych i drętwych spotkaniach, wymuszony „rechot” i nawoływania do „uśmiechania się”, wiecowe zawołania, „cień zdrady” LGBT, zjadliwa krytyka ze strony nielojalnych koalicjantów… I całe odium polityki PDT (komisje, areszty, łamanie prawa, imigranci…) – „walczącej demokracji”.
Twarz zmęczona. Niewyspany. Naszprycowany kofeiną. Nie bierze nic na uspokojenie, żeby się nie „otępić”. Wie, że się na debacie „spalił”, ale medialni przyjaciele mówią mu „zwyciężyłeś”! Boi się konfrontacji, ale inni mu mówią, że to jego wszyscy się boją i dlatego agresywnie atakują (już go próbowali „zamordować” gazem pieprzowym albo dezodorantem!). On tego nie wytrzyma. Nie ucieknie od stygmatu „tchórza” i „krętacza”. Wyniosłego bufona, który się obraził na motłoch. Nie zdziwiłbym się, gdyby na kolejnym wyborczym „wiecu pogrzebowym”, na którym gra rolę wodzireja, rozpłakał się nad swoim losem.
A z nim Polska cała co śpiewała „za Rafała”.
Brawo!