Kto ma płacić za wojnę?
To, po wydarzeniach z Gabinetu Owalnego, które miały miejsce 28 lutego br., jedno z najczęściej stawianych obecnie pytań.
Po decyzji prezydenta Trumpa o wstrzymaniu pomocy dla Ukrainy Unia Europejska (pod Ursulą von der Leyen) oraz Wielka Brytania (pod Keirem Starmerem) prężą swoje cherlawe muskuły. Na zupełnie jałowym szczycie w Londynie (2.03. br.) i jego dogrywce w Brukseli (6.03. br.) „liderzy” ci postanowili, że wobec postawy obecnej administracji rządowej USA wezmą ciężar utrzymania wykrwawionej i zrujnowanej Ukrainy na barki Europy!
Zważywszy na potencjał obronny państw europejskich, chroniczne deficyty budżetów krajowych i rachityczne armie, deklaracja ta brzmi jak ponury żart.
Przy czym nikt z tych europejskich mężyków stanu nawet nie próbuje odpowiedzieć na pytanie: A jaki miałby być polityczny cel (kłania się doktryna Carla von Clausewitza) kontynuowania de facto przegranej wojny przez Ukrainę?!
Należy przy tym zauważyć, że prezydent Zełenski otrzymał w Londynie swego rodzaju „łapówkę” w formie pożyczki (czy bezzwrotnej?) w wysokości 2,26 mld funtów szterlingów (tj. ponad 11 mld zł), którą wraz ze swoją kamarylą na pewno dobrze zagospodaruje.
Jak możemy przeczytać na stronach kancelarii Prezydenta RP, Polska najwięcej (mierząc wartością pomocy do PKB) przekazała Ukrainie ze wszystkich krajów wspierających ją. Jednocześnie, pewnie z wrodzonej dyskrecji, nie podaje się tam, jakie to korzyści polityczne, społeczne czy gospodarcze uzyskała Polska w zamian.
Czy to powód do dumy, czy też smutnej refleksji nad nieroztropnością (z trudem przychodzi mi użycie tego eleganckiego określenia) naszych umiłowanych przywódców?
Co prawda mamy w naszej historii przykłady finansowania cudzych wojen (np. Napoleona czy Churchilla), ale stanowi to marne alibi dla obecnych władz Rzeczypospolitej.
* tytuły pochodzą od redakcji M24