15.2 C
Gdynia
piątek, 20 września, 2024

Wróć, ucałuj…28 lipca 1914 – wybuch Wielkiej Wojny

Share

Wojna nie jest ładna. Nie pachnie pąkami białych róż. Nie pieści ucha.

Zostawia za sobą las krzyży. Rozszarpane życiorysy. I niespokojne sny, które towarzyszą dzieciom ofiar aż do kilku pokoleń.

Wojna może przynieść sprawiedliwszy podział granic, choć nie zawsze przynosi. Ale nawet jeśli – trudno o niej dobrze pisać, ciepło myśleć, przyjemnie rozmawiać. Co najwyżej niektórzy potrafią pięknie śpiewać: w wojennej pieśni czy legionowej piosence.

Nam, polskiemu Narodowi, nie było łatwiej niż innym.

Bo to nie tak, że skoro nie mieliśmy państwa – to nie uczestniczyliśmy w Wielkiej Wojnie. Uczestniczyliśmy, i to na najpodlejszych warunkach. Dyktowali je nasi nieprzyjaciele, od 119 lat okupujący ziemie Polaków. Nasz żołnierz był mięsem armatnim, wysyłanym na front na najtrudniejsze odcinki walk. Strzelaliśmy do armii, w której byli nasi bracia, kuzyni, przyjaciele. Krwawiliśmy, nie mając gwarancji, że późny wnuk będzie mógł korzystać z naszej ofiary. Nie wiedzieliśmy, jak skończy się to piekło. Nadzieję niósł układ sił – zaborcy byli po przeciwnych stronach. Ale czy wojna jest po to, by spełniały się nadzieje i zapanowała sprawiedliwość? Nikt niczego nam nie obiecywał, kiedy w Sarajewie 28 czerwca 1914 roku padły strzały i arcyksiążę Franciszek Ferdynand wraz z małżonką Zofią padli martwi na ziemię, zabici przez Serba Gawriło Principa.

Potem była lawina.

Trójprzymierze, czyli państwa centralne i Trójporozumienie, czyli ententa, rozpoczęły bój na śmierć i życie. Każdy dzień, każda godzina przynosiły nowe akty wypowiedzenia wojny. Tu i ówdzie wojska niemieckie przekraczały granicę – bez wypowiedzenia. Mobilizacja kolejnych armii stawała się faktem. Jeszcze trwała radość, jeszcze niektórzy wierzyli, że to długo nie potrwa i na gwiazdkę żołnierze wrócą do domów. Nie wrócili…

Utknęli w okopach śmierci.

W błoto frontów wgniatały ich „bestie stalowe niemożliwe do zranienia” – jak pisał o czołgach Erich Maria Remarque. Wymiotowali spalonymi kawałkami własnych płuc, poparzonych śmiercionośnym gazem. Patrzyli na rozszarpanych przez pociski towarzyszy i czekali, kiedy przyjdzie ich kolej. Umierali nagle, bez pożegnania – albo powoli, w niewyobrażalnych cierpieniach. Tak było na froncie niemiecko – francuskim, o czym nikt nie zapomni za sprawą antywojennej powieści Na Zachodzie bez zmian niemieckiego weterana i filmowej adaptacji tego dzieła w reżyserii Edwarda Bergera z 2022 roku.

Wojna była piekłem wszędzie. Ludwik Hirszfeld, odkrywca grup krwi, uczestnik walk na południu, napisał: „Układano stosy trupów w pobliżu szpitala. Były wypadki, że przez pomyłkę kładziono na stosy trupów ludzi nieprzytomnych”. Żadnego z frontów nie udało się zamknąć – cały czas otwierano nowe. Niemcy rozpoczęły w 1917 roku nieograniczoną wojnę podwodną – i do wojny wkroczyli Amerykanie. Rosja przestała być carska, stała się bolszewicka, i spłynęła krwią. Turcy podnieśli dłoń na najstarszy chrześcijański naród świata – zamordowali półtora miliona Ormian.

A gdzie w tym wszystkim była Polska?

Polski nie było. Przez nasze ziemie przetaczały się równie ciężkie walki, jak na froncie zachodnim. Ludność cywilna stała się świadkiem i ofiarą okrucieństwa walczących. Dla obu stron liczył się tylko polski rekrut, którego ciągle na nowo i ciągle więcej potrzebowali jedni i drudzy, i za którego płacili sowicie… obietnicami: Aktem 5 XI 1916 roku, wydanym przez państwa centralne, i słowami cara Mikołaja II, z 25 grudnia tegoż roku. Smutna prawda jest taka: większość europejskich elit myślała o polskiej niepodległości z niechęcią lub lekceważeniem. Brytyjski sekretarz stanu Arthur J. Balfour raczył zgłosić obawę, że jeśli Polska powstanie, będzie to przyczyną wiecznych konfliktów na całym kontynencie. Ale prezydent Stanów Zjednoczonych Thomas Woodrow Wilson w swoim orędziu o nas pamiętał, i to nie przeszło bez echa na politycznych salonach. Mieliśmy Legiony: wojsko utkane z nadziei pięciu pokoleń Polaków. Mieliśmy Józefa Piłsudskiego, Romana Dmowskiego, Ignacego Jana Paderewskiego. Mieliśmy konające na oczach świata armie mocarstw i zmęczone piekłem wojny narody. I mieliśmy nasze piętnaście minut odmierzanych przez zegar historii, szczelinę dziejów, w której musieliśmy się zmieścić, żeby spełnić marzenia.

Niosła nas pieśń.

Legionowa, żołnierska, wojenna. Była pod niebem sinym od pożarów i rozświetlonym gwiazdami – tuliła skołatane z trwogi i tęsknoty serca tych, którzy walczyli – i tych, którzy czekali na ich powrót.

Pieśń nie ma siły militarnej. Nic nie znaczy w dyplomacji. Ale to właśnie jej – i tylko jej – wolno śpiewać o wojnie, która zaczęła się 110 lat temu, pięknie, delikatnie i z czułością.

Subskrybuj za darmo

Nie przegap żadnej historii dzięki powiadomieniom

Najnowsze

Czytaj także

Polecamy