Kocham Nepal, jak starego psa. Zawsze patrzy ci wiernie w oczy, a ty widzisz w nim słodkiego szczeniaka. Muszę się tu pilnować, bo ryczę ze szczęścia jak tylko jestem sama ze sobą. Nawet Himalajów nie widziałam, ale sam fakt, że wiem, iż one tutj są – po prostu – mnie rozwala. Himalaje przetrwają każdą głupotę. Zranione koparkami krwawią bez końca. Kiedyś osiołki to wszystko nosiły na grzbiecie, a tragarze śpiewali nie wiadomo o czym.
Do tego dochodzi rozdzierający ból, że system zdetronizował króla, że komunizm wdziera się jak żmija do spokojnego domu, sączy się ze wszystkich kątów mieszając biedę z obietnicami. Przy buddyjskich klasztorach zaczęły powiewać czerwone sztandary. Nie słychać dzwonków modlitewnych, którymi rozbrzmiewało onegdaj Katmandu. Zapanowała cisza.
Ludzie byli bardzo religijni, a teraz religia zamiera. 300 tysięcy Tybetańczyków uciekło do Nepalu po powstaniu z 1959 roku. Osiedlili się, pozakładali firmy i…pojechali dalej, do lepszego świata. Stany Zjednoczone, Szwajcaria, Europa, wszędzie przyjmowano Tybetańczyków, jako uchodźców politycznych. Teraz jak puste echo niesie wspomnienie tybetańskich wibracji – łza sama kręci się w oku. Nie widziałam już portretów Jego Świętobliwości Dalajlamy XIV. Nie jestem w stanie wytłumaczyć dlaczego to mnie tak dotyka. Mistycyzm powoli zanika, zapadając się w nicość…
Piję wódkę w barze z klimatem dzieci-kwiatów. Ani dzieci. Ani kwiatów. Ćwierć wieku temu spędziłam w Nepalu dwa najwspanialsze miesiące na tej planecie. A pamięć o nich nie chce odejść. Tęsknota za tym szczęściem biega samotnie po kątach. Nepal czuję podskórnie. Tutaj się OBUDZIŁAM i byłby to miły kraj do odejścia. Zawsze bliżej nieba.
Z Katmandu dla Merkuriusza24.pl