Panuje tutaj tak przejmująca cisza, że słychać rzekę, która jest daleko, słychać spadające kamienie, słychać trzepot skrzydeł przelatujących ptaków. Dzikie kruki – przepiękne. Majestatyczne. Pisang leży 3300 metrów n.p.m. w dolinie, na zboczu wielkiej góry, ale tutaj wszystkie góry są wielkie, małych nie ma. Wybrałam górski szlak i obserwuje z wysokości życie wioski. Mieszkańcy są Nepalczykami wymieszani z Tybetańczykami. Region nazywa się Manang, Jest to dolina, przez którą kiedyś przebiegał szlak, którym jaki transportowały sól.
Cała ta nowoczesność, która szarpie himalajskie wioski: kablami, słupami, panelami słonecznymi – nieprzyjemnie szeleści na tle majestatycznych gór. Są panele, ale nie działają, masz wynajęty pokój z hot shower, ale słońca nie było, więc masz shower ale bez hot. Dostałam wiadro gorącej wody „upieczonej” drewnem z himalajskich lasów. Po kilku godzinach górskiej wędrówki, kiedy to wróciłam do pokoju mokra jak szczur, byłam wdzięczna i za to.
Telefony komórkowe już tu dotarły, ale przeważnie są narzędziem do prowadzenia interesów, nie rujnują relacji międzyludzkich, nie zakłócają kontaktów pomiędzy sąsiadami. Nigdzie nie widziałam ludzi „siedzących w komórkach”, co namiętnie obserwuje w Polsce i co mnie tak bardzo dotyka. Patrzę jak pracują na tych polach, gdzie więcej kamieni niż ziemi. Kamienie przemieszkane są ze zwierzęcym nawozem, a to wszystko razem wzięte tworzy odcień pastelowej szarości połączonej z brązem i niebeskim. Bardziej ta praca przypomina pracę w kamieniołomach niż orkę na roli.