Młode małżeństwo, powojenna Warszawa. Małe dziecko. Próbują ułożyć sobie życie na nowo. On rysuje, ona uczy. Słyszy się o aresztowaniach tych, którzy brali udział w Powstaniu… Decydują się na wyjazd. Niezbyt odległa miejscowość, nikogo nie znają. Jest biednie, ale spokojnie. W odpisach krążą jego wiersze, pisane jeszcze w czasie wojny. Teraz zamilkł, głos zamarł w gardle, w piórze wysechł atrament. Pewnego dnia na jej skroni bieli się pierwszy siwy włos, na jego czole czas rzeźbi bruzdy zmarszczek, serce jest coraz słabsze, trzeba uważać. Troszczą się o siebie z oddaniem właściwym tylko starym małżeństwom, które wspólnie przeżyły za dużo, aby o tym rozmawiać. Głos nie wraca, pióro milczy. Odchodzi jedno, potem drugie. Dzieci, wnuki – wszyscy zadbają o literacką i plastyczną spuściznę po wielkim dziadku: Krzysztofie Kamilu Baczyńskim.
Nie, to nie jest prawdziwa historia. To wymyślona opowieść – o tym, jak mogło być, ale się nie stało. 4 VIII 1944 niemiecka kula śmiertelnie zraniła 23-letniego poetę – Powstańca. Kilka tygodni później umiera od ran jego ukochana żona Barbara: w chwili śmierci najprawdopodobniej spodziewała się dziecka.
„Czas kaleki”
Metrykalnie należał do tej samej generacji, co Zbigniew Herbert czy Miron Białoszewski – choć wydaje się, że był z innej epoki. Zły czas zamknął go w kapsule wiecznej młodości. Zmusił, by za wcześnie z utalentowanego chłopca – stał się mężczyzną. I pośpiesznie przeżył swoje życie. Taki był wtedy ten świat, który nie pozwalał dzieciom dokończyć dzieciństwa, młodym nacieszyć się młodością – więc z krótkich chłopięcych spodenek i dziewczęcych sukienek wskakiwali wprost w żołnierskie mundury. Niektórzy ginęli, zanim zdążyli je włożyć.
Zabrano im wszystko: młodość, radość i nadzieję. On i jemu podobni – „dwudziestoletni poeci Warszawy” – pierwsze pokolenie urodzone w wolnej Polsce, wychowane w poczuciu obowiązku i poszanowaniu najpiękniejszych wartości, zderzone brutalnie z okrucieństwem wojny i bestialstwem okupanta – dziś możemy powiedzieć, że stanęli po właściwej stronie. Tylko czym jest właściwa strona, kiedy świszczą kule i giną nawet dzieci, a do wroga „strzela się z brylantów”? I czy to pokolenie, nazwane „Kolumbami” – jest pokoleniem zwycięzców – czy przegranych?
„szkło bolesne – obraz dni”
K.K. Baczyński wygrał – jeśli spojrzymy na karty podręczników historii i literatury. I przegrał – gdy wzrok spocznie na nagrobku, jego i żony, na wojskowych Powązkach. Miał gorące serce i wielki talent. Był szczupły, niewysoki. Uparł się, by mu pozwolono walczyć z karabinem w ręku. Wielu widziało w tym śmiertelne zagrożenie dla chorowitego, słabego fizycznie chłopaka. Nie wszyscy wiedzieli, że pisze, ci, którzy wiedzieli – zdawali sobie sprawę, że lepiej posługuje się piórem niż bronią. Ale ukochana Barbara mówiła, że tak trzeba. Że ci, którzy mu chcą oszczędzić walki na ulicy – nie znają, nie rozumieją jego poezji. Bo ta jest utkana z wojennej rozpaczy, wojennych cieni – i poczucia obowiązku. Dramatyzm potęgowało nieustanne balansowanie na granicy życia i śmierci – Baczyński po matce miał żydowskie pochodzenie i zgodnie z niemieckim rozporządzeniem powinien mieszkać w getcie. Świadomie wybrał aryjską stronę. Ryzykował. Zarabiał na życie jako pracownik fizyczny. Trochę studiował, trochę malował. I pisał. Nie eksperymentował z językiem. Nie musiał. Rzeczywistość wokół była makabrycznym eksperymentem Szatana. W jego wierszach, pisanych przeczystym językiem, niebo z trzaskiem opada na ziemię, która przestaje być tym, czym dotąd była:
„Wiatr drzewa spienia. Ziemia dojrzała.
Kłosy brzuch ciężki w górę unoszą
i tylko chmury — palcom czy włosom
podobne — suną drapieżnie w mrok.
(…)
Ogromne nieba suną z warkotem.
Ludzie w snach ciężkich jak w klatkach krzyczą.
Usta ściśnięte mamy, twarz wilczą,
czuwając w dzień, słuchając w noc. (…)”
(Pokolenie)
„płonące łąki krwi”
Wiedział, że jego sprawa jest przegrana, a ofiara życia nie przyniesie ani ocalenia, ani oczyszczenia. Czego pragnął? Może tego, aby Bóg dał mu zrozumieć tajemnicę?
„Boże mój. Ja przed Tobą
ołtarz ciała rozdarty.
Ja — jednym sumieniem rodzony,
dymię tysiącem martwych.
(…)
Ale mi czyny wytłomacz,
ziemi ziejący orkan,
bo nic, że po klęsce jej depczę
jak po krzemiennych toporkach
ludzi, co nigdy nie rosnąc,
o ściany jaskiń miecz ostrzą. (…)”
(Psalm 4)
Czy wierzył w miłość? Zapewne za dużo wiedział, za dużo widział – by jeszcze żywić nadzieję, że ocaleje ten, kto kocha, kto jest kochany. Obdarzył wielkim uczuciem wspaniałą kobietę – i poprosił, by zechciała przeżyć z nim całe życie. Cały czas, który im pozostał. Dane im było 26 miesięcy małżeństwa. Każdy dzień – nosił w sobie posmak śmierci. I każda noc konała o brzasku pytaniem: czy to już? Czy to dziś?
„Stojąc przed lustrem ciszy
Barbara
z rękami u włosów
nalewa w szklane ciało
srebrne kropelki głosu.
I wtedy jak dzban — światłem
zapełnia się i szkląca
przejmuje w siebie gwiazdy
i biały płyn miesiąca.
(…)
Aż napełniona mlecznie,
w sen się powoli zapadnie,
a czas melodyjnie osiądzie
kaskadą blasku na dnie.
Więc ma Barbara srebrne
ciało. W nim pręży się miękko
biała łasica milczenia
pod niewidzialną ręką.”
(Biała magia)
„tych lat gniewnych czarny pył”
Nie powinien ginąć. Nie tak młodo, tak boleśnie, tak tragicznie. 1 IX umarła na skutek odniesionych ran Barbara. Matka poety została sama – Krzysztof Kamil był jej drugim dzieckiem. Pierwsze zmarło w dzieciństwie.
Nie powinien odchodzić… Tyle wierszy miał jeszcze do napisania, tyle zachwytów do przeżycia, tyle pocałunków do oddania ukochanej.
„groby zakryte płaszczem rzeki”
Na białym papierze skrzypi pióro. Jest rok 1986. Wisława Szymborska pisze wiersz – W biały dzień. Pisze o Baczyńskim w górskim pensjonacie, jedzącym rosół i odbierającym telefon. Rok później Anna Kamieńska odda w ręce czytelników mocny utwór Baczyński. Drży powietrze – to Ewa Demarczyk śpiewa wojenne wiersze. Serce ściska ból, że tak dużo było do stracenia – a my, Polacy straciliśmy jeszcze więcej. Dlaczego? Odpowiedzi brak. Jest tylko poezja – tylko ona przetrwała. I tylko jej nikt i nic nam nigdy nie zabierze:
„Oddzielili cię syneczku od snów co jak motyl drżą
Haftowali ci syneczku smutne oczy rudą krwią
Malowali krajobrazy w żółte ściegi pożóg
Wyszywali wisielcami drzew płynące morze
Wyuczyli cię syneczku ziemi twej na pamięć
Gdyś jej ścieżki powycinał żelaznymi łzami
Odchowali cię w ciemności odkarmili bochnem trwóg
Przemierzyłeś po omacku najwstydliwsze z ludzkich dróg
I wyszedłeś jasny synku z czarną bronią w noc
I poczułeś jak się jeży w dźwięku minut zło
Zanim padłeś jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką
Czy to była kula synku czy to serce pękło”
(Elegia o … [chłopcu polskim])