Krótki, minutowy film. Staruszka w zniszczonym płaszczu, łachmany, w ręce książka. Wieje biedą i beznadzieją. Tylko do czasu – aż bohaterka podniesie głowę. Zniszczona twarz w promieniach letniego słońca, ale oczy pełne życia. Uśmiech. W tej kobiecie, pomimo wszystko, drzemie siła. Po latach okaże się, jak wielka…
Czas nagrania: lato 1944. Miejsce: powstańcza Warszawa. Osoba: Maria Rodziewiczówna. Pisarka ma przed sobą kilka miesięcy życia. Jej książki – jeszcze mniej. Miały trafić na cmentarzysko kultury, przywalone opinią czytadeł dla mało wymagających odbiorców. Ich autorka – po wieki być otoczona sławą dewotki i grafomanki. Stało się inaczej.
Polskość
Maria Rodziewiczówna dała polskiej literaturze kilkadziesiąt dorodnych, pełnokrwistych, tętniących życiem powieści i opowiadań. Była jako człowiek kwintesencją polskości: spadkobiercą tradycji polskiego ziemiaństwa, rozkochaną w kresowej, dzikiej przyrodzie. Tytanem pracy i wzorem zaradności. Kobietą, która wprawdzie nie założyła rodziny, nie spełniła się w roli matki i żony, ale swymi utworami, działalnością społeczną, służbą – zasłużyła na miano wielkiej. Skąd zatem tyle kontrowersji, wręcz wrogości, narosłych wokół niej samej i książek, pisanych pomimo rozlicznych obowiązków właścicielki majątku w Hruszowie na Polesiu?
Kresy i katolicyzm
Po pierwsze: miała niewygodną biografię. Urodzona w 1864 r. nie mogła uczestniczyć ani pamiętać Powstania Styczniowego, ale to właśnie wydarzenie wpłynęło na jej życie – zaangażowanie rodziców w pomoc powstańcom było bowiem ukarane przez rosyjskiego zaborcę wywózką na Sybir. Małą Marią zajmowali się przez pierwsze lata krewni. Po powrocie matki i ojca z zesłania ciągle podlegająca represjom rodzina, której zabroniono osiedlenia się we własnym domu, musiała szukać innego miejsca, cierpiąc z tego powodu ogromną biedę. Kolejnym ważnym rysem biografii Rodziewiczówny jest katolicyzm, zapoczątkowany zapewne związkiem z jazłowieckim klasztorem Sióstr Niepokalanek, widoczny w kulcie dla św. Andrzeja Boboli (którego relikwie posiadała i otaczała ogromną czcią), w przyjaznych stosunkach z duchownymi oraz szczególnym jak na owe czasy ekumenizmie. Jest wreszcie autorka Lata leśnych ludzi niezmordowaną przedstawicielką polskich Kresów i polskiego na Kresach ziemiaństwa, które żyło w zgodzie – z chłopem, popem i naturą, lecząc, edukując i budując.
Pisarstwo
Rodziewiczówna jak żyła, tak pisała. Z pasją, zgodnie ze swymi przekonaniami. Jędrnie i bogato. Jej bohaterowie są prawdziwi, nie wydumani. Popełniają błędy, ale w każdym z utworów, niezależnie od tematyki, jest silny kompas moralny. Brak manipulacji i relatywizmu. Pracowitość jest pracowitością, nie karierowiczostwem. Miłość miłością, nie zachcianką. Przyjaźń przyjaźnią, nie wyrachowaniem. Patriotyzm patriotyzmem, nie kalkulacją w stylu: co ja z tego będę miał? A prawo do własności jest święte i nienaruszalne – kto na niego dłoń podnosi, ten burzy porządek świata.
Kłamstwa
To wystarczyło, żeby skazać pisarkę na literacki niebyt w czasie PRL-u: wykreślić z kanonu lektur, nie wydawać, uprzątnąć ocalałe po wojnie egzemplarze z bibliotek. Okazało się jednak, że czytelnicy nie zawsze chcą zgodzić się z narzuconymi przez komunistycznych piewców kultury kanonami. Że chcą czytać Rodziewiczównę, bo do wszystkich wymienionych już zalet doliczyć trzeba jeszcze jedną – umiała pisać i robiła to w ciekawy sposób. Dlatego rozpoczęto żmudną pracę wpajania, że Rodziewiczówna to dewocja, zły styl, zacofanie – czyli literatura przedwojennych kucharek, które pomiędzy smażeniem cebuli a skrobaniem kartofli ukradkiem wycierały fartuchem łzy wzruszenia, podczytując przygody okrutnych panów.
Przywracanie prawdy
Prawda obroni się sama. Po 1989 roku pisarstwo autorki z Hruszowej przeżywa renesans, czego dowodem jest ekranizacja powieści Dewajtis. W pamięci pokoleń przetrwało i trwać będzie jej słynne zdanie: „Są dwie potęgi, którym trzeba oddać wszystko, w zamian nie żądając nic – to Bóg i Ojczyzna”! Temu była wierna i tego – poprzez pisarstwo – uczyła swoich czytelników w czasach zaborów i po odzyskaniu Niepodległości.
Wojenna tułaczka zaprowadziła Rodziewiczównę do Warszawy. Przeżyła Powstanie, ale wkrótce umarła na zapalenie płuc. Kilka lat wcześniej, w 1940 r., miało miejsce wydarzenie, które pokazuje, kim była dla Polaków i jak cenili ją współcześni. Po zwolnieniu z niemieckiego obozu przejściowego w Łodzi siedziała – niepozorna i zabiedzona – pod fabrycznym murem, czekając na dorożkę, którą mogłaby odjechać w bezpieczne miejsce. Rozpoznana przez innych osadzonych została otoczona takimi dowodami przyjaźni i szacunku, że zdezorientowani strażnicy stanęli przed nią na baczność. Tyle sił drzemie w tym, co dobre i prawdziwe, i niezależne od kapryśnej urody zmieniających się władców tego świata.