Cisza. Niektórzy wolą ją – niż dźwięk, muzykę, zgiełk. Niektórzy uważają, że cisza to mądry wybór. Ale tylko o nielicznych – można powiedzieć, że sami są ciszy wybrankami. Do tych ostatnich należą poeci. Ustawą Sejmu RP Rok 2024 został w 130 rocznicę urodzin ustanowiony Rokiem Kazimierza Wierzyńskiego.
I
Małe, galicyjskie miasteczko. Spokojny XIX-wieczny szelest codzienności przeszywają dwa mocne dźwięki. Jeden narasta pomału. Drugi wystrzela w niebo nagle i zmienia wszystko. Ten pierwszy – to odgłos pociągu. Drugi: płacz noworodka. Oto w Drohobyczu 27 sierpnia 1894 roku na świat przychodzi najmłodsze dziecko kolejowego urzędnika. Kazimierz.
Minie kilka lat – i tupot chłopięcych nóżek przechodzi w nieco bardziej zrównoważony, uczniowski chód. A po kilku kolejnych – przycicha obco brzmiące nazwisko – cała rodzina Kazimierza rezygnuje z bycia Wirstleinami na rzecz Wierzyńskich. Świst pociągu – to z rodzinnych stron odjeżdża młody mężczyzna. Kierunek: Kraków, potem Wiedeń. Radosny gwar studenckiego życia przerywają strzały i wybuchy bomb. To wojna, ta nieprzyjaciółka ciszy – porywa Kazimierza. Najpierw śpiewa mu w duszy patriotyczną pieśń i przyciąga do Legionu Wschodniego Hallera, potem obchodzi się okrutniej z delikatnym, młodym mężczyzną i zmusza do rytmicznego marszu austriackiej armii, aż wreszcie rzuca na dolę i niedolę w rosyjskiej niewoli. Tam Kazimierz słyszy w sobie pierwsze tony smutku i rozpaczy. Tam poznaje rosyjski język – i poezję Błoka, symbolisty. Jest oczarowany – choć ostatecznie nie Rosjanin stanie się literackim ojcem i mistrzem poety z Drohobycza, ale Polak, Leopold Staff. Póki co jednak słychać obozowe komendy a Wierzyński zatruty jest przygnębieniem. Broni się przed nim najlepiej, jak potrafi, uciekając z Riazania. Zdyszany oddech jeńca wyrównuje nieco w konspiracyjnym Kijowie, ale pełną piersią oddycha dopiero, gdy dobiega do Warszawy. Jest 1918 rok. Wierzyński ma 24 lata, jest wysoki, zgrabny, wysportowany i zabójczo przystojny, i ma zielono w głowie. Zasiada do biurka i słychać, jak po papierze cicho, cichutko skrzypi pióro… Zaczyna się wszystko, co najlepsze.
„Zielono mam w głowie i fiołki w niej kwitną
na klombach mych myśli sadzone za młodu
Pod słońcem co dało mi duszę błękitną
i które mi świeci bez trosk i zachodu.
Rozdaję wokóło mój uśmiech, bukiety
rozdaję wokoło i jestem radosną
wichurą zachwytu i szczęścia poety
co zamiast człowiekiem powinien być wiosną!”
(K. Wierzyński Zielono mam w głowie)
II
Brzdęk. I zaraz potem salwy śmiechu. Odgłos eleganckich butów, taneczny stukot po trotuarach, kawiarniany gwar i liryczna rozmowa w kuluarach. Wierzyński bawi się, kocha, bywa w Ziemiańskiej, „Pod Pikadorem”. Wielbi Staffa, po sztubacku dokazuje. Żeni się, rozwodzi, podróżuje, romansuje. Jest w centrum wszechświata, jest jednym ze skamandrytów, Polska jest wolna, poezja nie musi służyć, apelować, moralizować, może być niepoważna i frenetycznie radosna. Kazimierz deklaruje w nienagannych strofach swoją słabość do marcepanów a z piedestałów poezji najwyższego lotu zalotnie woła: „hop, hop”! A zanim uwolni nas choć trochę z tego czaru, który rzucił na czytelnika, już biegnie w sportowych butach po murawie i wiosłuje po rzece. Kocha sport i sport kocha jego. Pisze tak, jak żyje, lekko i bez zobowiązań. Tradycja nie jest mu ciężarem – lecz przyjacielem i sprzymierzeńcem. Jego sportowe dziennikarstwo osiąga absolutne mistrzostwo. Sięga po literackie złoto na IX Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Amsterdamie.
Oto tu jest największe Colosseum świata,
Tu serce żądz i życia bije najwymowniej,
Tu tajemny sens wiąże i entuzjazm brata
Milion ludzi na wielkiej rozsiadłych widowni.
Zamorra wsparty w bramce o szczyt Pirenejów,
Piękniejszy niż Don Juan, obciśnięty w swetrze,
Jak dumny król, w chaosie center i wolejów,
Śledzi kulę świetlistą, prującą powietrze.
Z Uralu w bój posłaną, jak z lufy moździerza,
Trzyma w oczach i więzi, a gdy kula spada,
Jak pająk się nad dziuplą bramki rozczapierza,
Jak krzak wystrzela w niebo, człowiek-barykada.
Pocisk skacze kozłami od miasta do miasta,
Z jednej strony jest Moskwa, z drugiej Barcelona,
Już steruje ku siatce, już spod stóp wyrasta,
Trybuny tracą oddech, cały stadion kona.
(…)
(K. Wierzyński Match footballowy)
III
Och, gdyby wtedy, w 1928 roku, czas mógł i chciał się zatrzymać! Ale czas nie może. I nie chce. Wierzyński jest u szczytu sławy, ma wszystko, by być szczęśliwym – ale zatrzymuje się w tańcu, w połowie kroku. Sala bawi się, on jakby patrzy w lustro i po drugiej strony widzi inną stronę rzeczywistości. To cisza, której jest wybrańcem, każe mu iść tam, gdzie nie wszyscy chodzą: na peryferie jawy i snu, na strychy i do suteryn, aby tam spotkać brzydką nędzę. Pisze wiersze, które wstrząsają. I nie zatrzymuje się, ani na chwilę…
O Boże, zbaw mnie ze Świętokrzyskiej,
Ze środka miasta, z potopu kamieni,
Z wilgoci murów słotnej i śliskiej,
Z posuchy skwarów, z dusznej agonii,
Z szarości życia i monotonii,
Z gwałtu, pośpiechu, który nie zmieni
Tego, do czegośmy przeznaczeni
I który w uszach, jak popłoch, dzwoni.
(…)
Ratuj nas
Z konwulsji zastygłych kamieni,
Pozwól zdjąć z pleców mury,
Wyjść z tej ulicy, co pali nam stopy
Asfaltem wszystkich placów Europy,
Pozwól wyzwolić, ocalić człowieka
Z gorączki, z popłochu, z nieprzytomności.
Niech stąd uchodzi, niech stąd ucieka,
Niech wszystkich zwoła i wyprowadzi
Bezludnym, pustym wieczorem
Z miasta kamiennym tkniętego pomorem
Na emigrację wolności.
(…)
(K. Wierzyński Pieśń ze środka miasta)
IV
Rozpędzony pociąg życia mknie. Kazimierz jednak nie ma już ochoty na szaloną jazdę. Krok staje się powolny i uważny. Podchodzi tam, gdzie są kurhany i narodowe pamiątki, przystaje przed legendą Marszałka.
Nocami wraca dawność, dwór stary i matka,
I jesień w okiennicach i na polu złoto,
Lasy niewyszumiane nigdy do ostatka
I wiatr, co w każdej sośnie śpiewał wajdelotą.
(…)
(K. Wierzyński Samotność)
Jest coraz ciszej. Jeszcze słychać dyskretny śmiech, jeszcze zabawa, rozmowa przy wytwornym obiedzie. Przychodzi wiadomość: zasiądzie w najwyższym gronie, w Polskiej Akademii Literatury. Żeni się z wielkiej miłości. Brzmi muzyka. Ale on słyszy już ciszę. Nadciąga śmiertelny niepokój.
V
Zaczyna się piekło. Pada strzał, odgłos bomb, krzyki i płacz – Wierzyńscy wsiadają do samochodu. Najpierw Lwów. Potem dalej, rumuńska granica. Trzaska gałązka, tak cicho, że prawie nic nie słychać. To ktoś zerwał liść – ostatni liść po polskiej stronie, ostatnie drzewo, ostatni oddech. Czy poeta wie, że już nigdy do kraju nie wróci? Pewnie tak. Ponoć wie więcej, głębiej, prawdziwiej – niż inni. Ukrył twarz w dłoniach. Z rozpaczy?
Nie ma dla nas ucieczki na niebie i ziemi
Ani żadnego w ciszy ocalałej kąta,
Burze sieją nas ciemne garściami pełnemi
Świat depce porzuconych i wiatr nas uprząta.
I jeśli po nas jakiś plon jeszcze się zbierze
I pamięć bez pogardy jeżeli zostanie,
To wtedy, gdy jak owi staniemy żołnierze,
Co bili się o wolność, by pójść na wygnanie.
(K. Wierzyński Nie ma dla nas ucieczki)
VI
Można znać inne języki – ale niekoniecznie rozumieć innych ludzi. Można lubić poezję – ale niekoniecznie ją czuć. Można zamilknąć – co nie znaczy, że jest się wybrańcem ciszy.
Wierzyński rozumie ludzi. Swoich Rodaków – ale nie tylko. Czuje poezję. I jest wybrańcem ciszy. Nie milknie. Ale też nie pisze ani jednego zbędnego słowa. To o nim powie jeden z największych moralnych i literackich autorytetów XX wieku – Zbigniew Herbert – że był sejsmografem doli polskiego Narodu. Jak mało kto potrafił oddać zabawowy i sportowy entuzjazm młodości – w kolorowym Dwudziestoleciu. Wyczuł katastrofizm końca lat trzydziestych. Po to, by stać się ciszą wypełnioną treścią – w czarną noc wojny. I później, gdy jego stopy będą wystukiwały codzienność na chodnikach zagranicznych miast i miasteczek, pod cudzym, nie polskim niebem.
Ktokolwiek jesteś bez ojczyzny,
Wstąp tu, gdzie czekam po kryjomu:
W ugornej pustce jałowizny
Będziemy razem nie mieć domu.
(…)
Bo nie ma ziemi wybieranej,
Jest tylko ziemia przeznaczona,
Ze wszystkich bogactw – cztery ściany,
Z całego świata – tamta strona.
(K. Wierzyński Ktokolwiek jesteś bez ojczyzny
VII
Trzask wieka walizki, świst pociągu, chlupot fal. Nowy York, wielki świat. Stuka maszyna – gazety, spotkania, teksty, przyjaźnie. I złe, bardzo złe wieści zza oceanu. Brat zabity, drugi też. Odszedł ojciec, mama. Nie żyje pierwsza żona, która pozostała przyjaciółką. Minie kilka lat – i z dwunastego piętra hotelu w przepaść śmierci rzuci się przyjaciel, Jan Lechoń. Czy serce może przeżyć aż tyle końców świata?
Zmarli moi, nie opuszczajcie mnie!
Tylko przy waszej śmierci bliski jestem życia,
Tylko wspomnienie o was nie zmniejsza mi świata,
Tylko wy, nieskalani, uszliście rozbicia,
Tylko wśród was mam ojca i matkę i brata,
Tylko wasze istnienie jest mi tu konieczne,
Tylko za wami iść mi, iść na wieki wieczne.
(…)
Zmarli moi, usłyszcie mnie!
Tylko tą ludzką mową mówić do was mogę,
Tylko tą ziemią zdążać, która was poczęła,
Tylko to niebo wspomnieć i pola i drogę,
Tylko to miasto w gruzach, zburzone w nim dzieła,
Tylko za wami, coście szli w łuny tameczne,
Tylko za wami iść mi, iść na wieki wieczne.
Amen
(K. Wierzyński Do moich zmarłych)
VIII
Nagle muzyka. Polonez, mazurki, nokturny. Żeby żyć – trzeba pisać. Chopin przywraca Kazimierza do życia. Poeta wydaje jego biografię. Wraca do pióra. Jest raz tu, raz tam, trochę gdzieś, nigdzie do końca. Lubiany, czytany, nagradzany. Ale rozumiany tylko przez tych, którzy jak on, zostawili za sobą swój świat i żyją w obcym. Opuszcza Amerykę. Rzym, Londyn – są bliżej. Czego? Bliżej serca. Bliżej Polski. Nigdy nie wróci – choć wraca ciągle, każdego dnia, każdej godziny. Skrzypi pióro, tyka zegar. O nostalgii piszą tylko słabi poeci. Najlepsi – pozwalają, by ona sama przez nich przemawiała.
Na strychu śpi mój powrót,
Kufer blachą okuty, walizy,
Cała moja ojczyzna,
Paszporty, obywatelstwa,
Emigracyjne wizy.
Kufer, mój wielki majątek,
Którego tutaj mam bronić,
Normalny nieszczęścia początek
I obłąkany koniec.
Kufer starych zjełczałych dzieci,
Gotowych dalej dziecinnieć i głupieć
I śród niezdatnych na nic rupieci
Samotność dzika, gorycz nostalgii,
Najrozpaczliwszy rupieć.
Psie wycie za moją ziemią karpacką,
Spazm do którego wstyd się przyznać –
I przeprowadzka za przeprowadzką,
Z Ameryki do Europy,
Z Europy do Ameryki,
Kufer na plecach
Schodzone stopy,
Ojczyzna.
Taki jest bagaż. Taki wojaż,
Taki mój rozkład jazdy:
Wszystkie strony świata otwarte
A wyjścia z żadnej.
Taki jest potrzask. Ani co wziąć stąd
Ani z czym dobiec na koniec:
Strych mój i powrót,
Zguba i miłość,
Której zabić nie umiem
Ani obronić.
(K. Wierzyński Kufer)
IX
Choroba serca. Dużo pisze. Najlepiej pracuje mu się przed południem. W bibliotece wertuje najnowsze gazety – i stare atlasy, słowniki. Dzwoni telefon. Zaprzyjaźniona pracownica sprawdza dla niego encyklopedyczne szczegóły. Czy ośmiornica ma ramiona – czy raczej macki?Palec sunie po mapie, stuka w miejsca, gdzie zostało dzieciństwo, młodość: Drohobycz, Stryj. Kalendarz mówi, że jest 13 lutego, 1969 rok. Wychodzi z domu, zabiera książki. Szura nogami po londyńskiej ulicy. Nie jest jeszcze stary, ale tego dnia coś bardzo źle się czuje…
„Słowo jest nie tylko dźwiękiem którym wyraża się pojęcie, nie tylko środkiem porozumiewawczym i mnemotechnicznym. Słowo jest także samoistnym życiem które toczy się na przestrzeniach wielu setek lat, ma swoje wzniesienia i upadki, rozkwita lub zamiera. (…) słowo jest najbardziej osobistym uczestnictwem człowieka w świecie i najżywszym świadectwem życia. Po ostatnim słowie następuje śmierć”.
(K. Wierzyński Moja prywatna Ameryka)
X
Z dźwięków tego świata najbliższa ciszy jest poezja. I dlatego to ona – z wszystkich dzieł uczynionych ręką człowieka – najlepiej wytrzyma próbę czasu i ocali pamięć o tym, co kochaliśmy.
Wszystko wam oddam tylko nie te trawy
Łąk pokoszonych i cień pod modrzewiem.
Szuwarem pachną zamulone stawy
I coś gadają. Co takiego? Nie wiem.
Cały dzień chodzę, przysiadam w tym cieniu
I to, co widzę, powtarzam bez związku:
Piasek, zielone kamyki w strumieniu,
Łąki i stawy – i znów od początku.
Dopiero nocą, gdy idziemy skrajem
Rzęs ponadwodnych w blady księżyc z wosku
Zgaduję nagle, że idę mym krajem
I trawy pachną i więdną po polsku.
(K. Wierzyński Zapach)