Czy szalona miłość do cudzej żony i kawiarniane brewerie mogą uratować życie kogoś skazanego na śmierć?
Czy warto zaufać poecie, piszącemu wiersze dla dzieci – który dzieci nie lubił, który dzieci się bał, który jedyną, rodzoną córkę – porzucił dla romansu z inną kobietą?
Czy to godziwe, by szkołom, ulicom i instytucjom nadawać imię człowieka, o którym mamy wiedzę, że sprzedał duszę systemowi zła za cenę francuskich papierosów, luksusowego mieszkania i dobrze skrojonego garnituru?
Odpowiedź brzmi: nie, nie i jeszcze raz nie!
Ale spod mocnych okularów w rogowej oprawie puszcza do nas oko starszy, sympatyczny pan. Uśmiecha się lekko i mówi: „Kto wie? A może jednak odpowiedź brzmi: tak”? A potem pochyla nad książką i składa piórem zamaszysty podpis. Wdzięczna stalówka nie pozostawia żadnych atramentowych kleksów…2 lipca mija 58 lat od śmierci Jana Brzechwy. Poety, bez którego nie wyobrażamy sobie ani dzieciństwa, ani polskiej literatury. Człowieka, o którym zachowało się trochę dobrych wspomnień, trochę złych, o którym warto mówić – ale też lepiej czasami milczeć. Bo przemawiać, śmiało i pełnym głosem, mogą tylko postacie z jego wierszy, z bajek i teatrzyków.
Wojna i miłość
Warszawa, niemiecka okupacja. Do kawiarni wpada dwóch cywilów i zabiera mężczyznę o semickim wyglądzie na gestapo. Mężczyzna na przesłuchaniu twierdzi uparcie, że Żydem nie jest (ukrywając fakt, że jego dziadek był nauczycielem w szkole rabinicznej), ale nie ma nic przeciwko rozstrzelaniu – bo śmierć zakończy jego miłosne męczarnie. Rozbawieni Niemcy wypuszczają ofiarę, ale ofiara po chwili wraca – by zabrać swój zapomniany torcik o smaku kawowym. Mało jest incydentów z czasów wojny, które można przytaczać z uśmiechem – ale ten do nich należy. Bohaterem zdarzenia jest nie kto inny, tylko Jan Brzechwa, kuzyn Bolesława Leśmiana, któremu autor „Entliczka – pętliczka” zawdzięcza nie tylko artystyczny pseudonim, ale też młodzieńcze fascynacje poezją i surową krytykę w początkach swojej kariery literackiej.
Śmiechy, żarty i śmiertelna powaga
Sam Jan literatem być nie pragnął – ale pióro miał lekkie, cięte, dowcip złośliwy i kąśliwy, a żarty same się go trzymały. W dzieciństwie smagał uszczypliwymi wierszykami nadobne ciocie. Matce sprawiał czasami kłopoty – jak wtedy, gdy naruszył odzienie pracownika kolei, by powiększyć swoją osobliwą kolekcję guzików – i został matczynym sądem skazany na odsiadkę w ciemnym pokoju. Niedolę podzielił z nim ukochany ojciec, który wszedł oknem i po cichu towarzyszył synkowi w odbywaniu kary.
Rodzina Jana Wiktora Lesmana, bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko, odeszła od żydowskich korzeni, należała do kościoła ewangelickiego, a z powodu charakteru pracy ojca – inżyniera kolei – często się przeprowadzała, czasem będąc świadkim burzliwych i dramatycznych wydarzeń na terenach Wschodnich Kresów. Jan nie był zdecydowany, jaką drogę zawodową wybierze – korciła go medycyna, korciła polonistyka, wreszcie wybrał prawo – i do końca życia, pomijając okres wojny, był związany ze swoja specjalizacją, prawem autorskim. O zawód i pracę dbał ogromnie – czego niestety nie można powiedzieć o życiu rodzinnym. Bywalec kawiarń, uczestnik karcianych zabaw zakrapianych alkoholem – ale nade wszystko pożeracz kobiecych serc. Żonaty był trzy razy. Romasów miał sporo. Flirtów i przelotnych znajomości być może sam nie umiał zliczyć. Nie nadawał się na wzorowego męża ani ojca. Z pierwszego związku pochodziła jedyna córka, Krystyna, która tatę zobaczyła pierwszy raz w wieku 9 lat, na pogrzebie swego wujka, Bolesława Leśmiana.
Jan Brzechwa literaturę traktował jak przyjemność, rozrywkę czy zabawę – i jeśli już pisał, to najczęściej teksty dla kabaretów. Czasami wiersze liryczne. Nie marzył o byciu poetą dla dzieci. Legenda głosi, że pierwsze utwory dla najmłodszych „popełnił” chcąc zdobyć serce pewnej miłej przedszkolanki… Przykład tak mało budujący, że nie nadaje się do głębszego rozpatrywania. Wojnę przetrwał, ukrywając się jako ogrodnik w zieleni Służewca, pisząc „Akademię pana Kleksa”, i kochając na zabój w żonie fryzjera, która regularnie odrzucała jego oświadczyny. Czy postać golarza Filipa z powieści nosi w sobie ślady tamtego mężczyzny, który ponoć zajmował się nie do końca czystymi interesami? Nie jest to wykluczone.
Po wojnie zdobył ukochaną kobietę – i przeżył z nią resztę życia, niestety nie rezygnując z adorowania innych pań. Ponadto złożył broń przed potegą socrealistycznego ogłupienia i korzyściami współpracy z jedyną słuszną ideologią – on, uczestnik wojny o Lwów z 1920 roku, przedwojenny wielbiciel Piłsudskiego, człowiek tak nierozłącznie związany z kolorowym urokiem, smakiem, rewią, rozbawieniem międzywojennej wolności. Wiele wskazuje na to, że nie szkodził – odmawiał pogrążania ludzi kłamliwymi doniesienami, nie wchodził w meandry łapówkarskich zależności, czasem upomniał się o kogoś, komu groziła niełaska komunistycznej machiny – ale przecież korzystał, brał, czerpał pełnymi garściami z tego życia, które dane było tylko pupilom systemu.
Uśmiech dziecka
To wszystko rodzi w nas niezgodę na to, by Jana Brzechwę uważać za godnego pochwały i naśladowania wielkiego Polaka. A równocześnie… spod okularów w rogowej oprawie patrzy na nas miły pan i uśmiecha się ciepło. Nie mówi nic na swoje usparwiedliwienie. Zamiast niego – mówią inni. Zamiast niego – przemawia w każdym z nas to dziecko, którym byliśmy. Które nosimy w sobie, razem ze wspomnieniem czasu, gdy bajka i wiersz uczyły śmiechu, płaczu i zdziwienia światem. Dlatego chcemy towarzyszyć Kaczce – Dziwaczce w jej wariactwach, aż po smakowity, obiadowy finał. Dlatego jesteśmy gotowi wyruszyć z Królem Borowikiem Prawdziwym na śmiertelnie poważną wojnę z muchami. Dlatego kochamy Ryby, Żaby i Raki za ich tajemnicze, nastrojowe niebyty, jakby dalekie echo leśmianowskich światów. Dlatego rozczula nas matrymonialne niepowadzenie Żuka, który koniecznie chciał pojąć za żonę Biedronkę. Dlatego Pchła, choć Szachrajka, budzi w nas niesłabnącą sympatię, Bo ich twórca – pomimo wszystko – genialnie zrozumiał psychikę dziecka. Literacka intuicja podpowiedziała mu, że nastała w poezji dla najmłodszych nowa epoka: językowego żartu, ironii i groteski. I, czy tego chcemy czy nie, autorowi „Akademii pana Kleksa” zawdzięczamy to, że całe pokolenia Polaków nie tylko nieźle bawiły się w dziecństwie – ale też dzięki temu nie najgorzej poruszają w świecie satyrycznej literatury dla dorosłych.