Niedzielny, niezwykle spektakularny event D. Trumpa w nowojorskiej Madison Square Garden wprowadził nas w ostatnie dni kampanii wyborczej. I zgodnie z moimi przewidywaniami, właśnie w sobotę – niedzielę dokonał się symboliczny przełom, bowiem to właśnie Trump przejął prowadzenie w uśrednionych sondażach ogólnokrajowych. Niezależnie więc od przewagi w swing states, także ogólnonarodowa predykcja przechyliła się na jego korzyść.
Choć oczywiście – jak to zawsze podkreślałem – te ogólnokrajowe sondaże nie mają większego znaczenia praktycznego, bo takich wyborów w USA nie ma, to jednak istotniejsze jest coś innego. Ani cztery lata temu ani osiem lat temu, ani zresztą od czasów Busha jr., takie predykcje nie dawały w ogóle prowadzenia republikańskim kandydatom. Jeśli więc teraz to się stało, to rzeczywiście mamy do czynienia z wyjątkowej wagi wydarzeniem.
Sarkastycznie można byłoby stwierdzić, że skoro nawet niejaki Majmurek wpadł w panikę i na łamach „Wirtualnej Polski”, która notorycznie dezinformuje o przebiegu kampanii w USA, wyraża „obawy”, że jednak Trump może wygrać, to „coś” jest na rzeczy.
Jest i wynika to nie tylko ze skutecznej, konsekwentnej i przemawiającej do Amerykanów kampanii republikanów. Otóż trwa już głosowanie wczesne i cieszy się ono olbrzymim zainteresowaniem wyborców. Wynika z niego, że inaczej niż w poprzednich latach baza republikańska jest wyjątkowo dobrze zorganizowana i aktywna, i osiąga przewagę zwłaszcza w swing states. Wiedzą o tym i media i „sondażownie”, więc wrzuciły korekty. Najlepiej wiedzą o tym bukmacherzy, którzy z dnia na dzień zwiększają przewagę wskazań na Trumpa (na ten moment to już 61,3 : 37,3 – czyli przepaść). A jak wiadomo pieniędzy nikt rozsądny nie chce marnować.
Ale dzisiejszy wieczór był także momentem wprowadzenia do gry przez Trumpa szeregu obietnic ekonomicznych, niezwykle ważnych dla przeciętnych Amerykanów (jak choćby deklaracja obniżenia kosztów energii dla gospodarstw domowych o 50% w ciągu pierwszego roku prezydentury). W moim przekonaniu ta ekonomiczna oferta w ostatnim tygodniu będzie miała rozstrzygające znaczenie. I to nie dlatego, że przeciwnicy nie zdołają jej przebić, bo ci – jak wiemy to z Polski – są w stanie obiecać wszystko. Podstawowy problem demokratów jest taki, że cokolwiek teraz obiecają, to spotkają się z pytaniem dlaczego nie zrobiliście tego przez ostatnie cztery lata. I tu nie pomogą opowieści o zadbanych trawnikach przy domach i kosiarkach strzygących te trawniki.
K. Harris wiedząc, że nie może zaproponować merytorycznych rozwiązań, przeszła do wyzwisk. Określa Trumpa jako faszystę, wielbiciela Hitlera i człowieka, który zainstaluje w Ameryce reżim dyktatorski. W tych żałosnych skowytach wtórują jej małżeństwa Obamów czy Clintonów, oraz watahy hollywoodzkich półgłówków. Próba wywołania strachu, granie na najniższych emocjach, wywoływanie ekstremalnych napięć – cały arsenał stosowany też w Polsce w październiku ubiegłego roku – nie działa. Nie działa bo jednak druga strona uważnie odrobiła lekcje i w te żałosne przepychanki nie wchodzi.
Co zatem pozostaje demokratom, poza straszeniem Hitlerem? Już tylko odwołanie się do starej nauki towarzysza Stalina. Nie ważne jak ludzie głosują, ważne kto liczy głosy. To przerabialiśmy cztery lata temu. Czy zadziała teraz?
* podtytuł pochodzi od redakcji M24