Czy można namalować ciszę? Czy ludzka dusza – ma barwę? Czy na kawałku tektury da się zatrzymać nastrój? I wreszcie: czy warto odrzucić wszystko, cały świat – po to, by wszystkim, całym światem – stała się sztuka?
2025 ogłoszony został Rokiem Olgi Boznańskiej. Urodzona przed 160 laty, zmarła 85 lat temu artystka niczego – poza półmrokiem pracowni i zapachem farb – od życia nie oczekiwała. Obojętna jej była sława. Bała się pozycji i prestiżu. Nie umiała obchodzić się z pieniędzmi – wiecznie jej brakowało, a gdy miała, rozdawała i trwoniła. Tylko przy sztalugach była sobą, tylko w pracowni czuła się szczęśliwa.
Miała normalny dom i kochających rodziców. Ojciec, Adam Nowina Boznański, był zamożnym inżynierem, człowiekiem wykształconym. Matka, Francuzka Eugenia de Mondain, sama rysowała. Rodzice rozpoznali talent małej Olgi i rozwijali jej pasje. Miała trzy lata młodszą siostrę, uzdolnioną muzycznie, z którą łączyła ją potwornie trudna i silna więź.
Wszystko zaczęło się w rodzinnej kamienicy przy ówczesnej ulicy Wolskiej 21, dziś Piłsudskiego, w samym centrum Krakowa, kilka kroków od Plant. Obecnie budynek należy do Akademii Sztuk Pięknych. Wolą artystki było, aby stał się domem malarzy i rzeźbiarzy. Tak jak zawsze – był domem jej i siostry, Izabelli.
Ojciec wspierał Olgę, materialnie i duchowo, do końca życia. Dzięki temu mogła uczyć się malarstwa, najpierw w Monachium, potem w Paryżu, i swobodnie tworzyć. Z ich korespondencji wyłania się obraz bezgranicznie kochającego rodzica i bezgranicznie oddanej córki. Śmierć taty w 1906 roku była ciosem. Lecz najgorszy wstrząs miał przyjść w 1934 roku – gdy samobójczą śmiercią zginęła psychicznie chora siostra. Olga nigdy nie otrząsnęła się z tragedii.
Nie wyszła za mąż. Przez wielu postrzegana jako „dziwna”, obdarzona nie tyle urodą, co raczej oryginalnością rysów, cieszyła się ogromnym powodzeniem. Mężczyźni tracili dla niej głowę, ona – nie. Miała poglądy na małżeństwo i rodzicielstwo odbiegające od powszechnie uznawanych. Paliła niewyobrażalne ilości papierosów, ubierała czarne, zniszczone suknie, niechętnie opuszczała swą pracownię. Tam przyjmowała gości, bo wiodła przy tym dość towarzyski tryb życia, znała biegle kilka języków i była lubiana. Kochała zwierzęta i otaczała się czworonożnymi i skrzydlatymi przyjaciółmi, w pracowni rozrzucała makaron i okruchy dla myszy. Była nieuleczalną bałaganiarą a swoich modeli dręczyła powtarzającymi się bez końca i przeciągającymi w nieskończoność sesjami. Cierpiała na melancholię, wydawała się osobą smutną, pozbawioną radości. Uwielbiała poezję. W malarstwie wykształciła swój styl. Odrzuciła płótno na rzecz tektury – bo nie chciała, aby jej obrazy ją przeżyły. Wierzyła w reinkarnację. Jej miłość do zwierząt stawała się z czasem uciążliwa, wszczynała sąsiedzkie awantury z lekarzem, który przeprowadzał testy na zwierzętach.
Jej obrazy to przede wszystkim portrety. Zazwyczaj na neutralnym tle lub we wnętrzu. Pejzażu jest niewiele. Zamiast tego – ogromna przenikliwość psychologiczna. Ktoś zauważył, że wpatrywanie się w oczy jej postaci może doprowadzić do szału. Malowanie poprzedzała rozmową. Często długą, czasem trudną. Modele najczęściej ulegali jej mocnej osobowości i odsłaniali przed nią swe wnętrze, opowiadali historię życia. Czuła, że największą siłą dzieł – jest prawda. Stosowała niewiele barw, ale potrafiła wydobyć z nich bezkresną głębię. Nie przyznawała się do impresjonistów. Miała swój, osobny stosunek do przedstawienia światła. Była inna i niepowtarzalna.
Zło wzbudzało w niej przerażenie. Daleka od polityki, od spraw historii, w wojnie widziała obłęd i tylko nadzieja na jej koniec trzymała ją przy życiu. Najgłębszą treścią jej serca była i pozostała wrażliwość. Nie odmawiała pomocy tym, którzy prosili o wsparcie. Rozdawała to, co miała, wszystkim i zawsze. W życiu kierowała się mottem: „Malować pięknie, czynić dobrze”. Pomimo zawirowań i mrocznych stron – i jedno, i drogie udało się jej wykonać ponad zwykłą, ludzką miarę.